Po przetrwaniu III wojny światowej wydawałoby się, że już nic gorszego nie może spotkać mieszkańców Ziemi. Jak się jednak okazało, prawdziwa zagłada dopiero nadchodziła. USA decydując się na ostateczny atak, wypuściła mieszankę gazów bojowych, które w pierwotnym założeniu miały pomóc żołnierzom, jednak te zadziałały zupełnie inaczej. W roku 2029 wybuchła prawdziwa pandemia zombie, powodując globalną zagładę rasy ludzkiej. Nieliczni ocalali decydują się na podróż na wybrzeże, które może okazać się dla nich jedyną nadzieją.
Debiut Radosława Pydysia, to klasyczne podejście do tematyki zombie z małymi udoskonaleniami i opowieścią typu „książka-droga”, w której bohaterowie cały czas przemieszczają się z miejsca na miejsce, przemierzając duży obszar kraju, w którym się znajdują. Czy wybór powieści o zombie był dobrym pomysłem dla debiutującego autora? Raczej tak.
Cała fabuła skupia się wokół Toma – emerytowanego rangera, który po wielu przeżyciach i wewnętrznych rozterkach przypadkowo odnalazł sens dalszej egzystencji, a to wszystko za sprawą napotkanej na swojej farmie, grupce ocalałych. Po uratowaniu ich z rąk zombie, Tom postanowił wyruszyć wraz z nimi w podróż ku wybrzeżu. Właśnie to miejsce okazało się jedyną nadzieją na przetrwanie, jednak sama podróż wiązała się z wielkim niebezpieczeństwem, które wszyscy zaakceptowali.
Miałem okazję czytać niejedną książkę będącą debiutem autora, dlatego od razu nie nastawiam się na nic dobrego, ani złego. Po prostu czytam, chcąc poznać wizję autora, nie sugerując się żadnymi emocjami. W tym wypadku pierwsze wrażenie nie było najlepsze. W oczy rzucał się ogrom błędów, które psuły samą lekturę, choć nie wpływały na treść, ale na samą przyjemność czytania. Nie wnikam w to, z czyjej to było winy. Jako czytelnik oczekuje przynajmniej poprawnej książki, a tutaj miałem wrażenie czytelniczego chaosu. Niemniej nie zniechęciło mnie to na tyle, by odłożyć książkę więc brnąłem dalej.
Co było później? Tak się składa, że pozytywnie się zaskoczyłem. Wcześniej wspomniany chaos był coraz mniej dotkliwy, a sam język autora ze strony na stronę stawał się lepszy, jakby podczas samego procesu pisania autor nabierał coraz większego doświadczenia, które dało się odczuć w późniejszej części książki. Akcja stawała się coraz bardziej wciągająca, a sam świat ciekawy, dzięki czemu przyjemność z czytania również wzrastała.
Spodobał mi się pomysł łowców, którzy od razu skojarzyły mi się ze stworami z filmu „Jestem Legendą”. Tak samo jak tam, nie mogły one przebywać na słońcu i wychodziły jedynie w nocy. Były również bardziej inteligentne, dzięki czemu bohaterowie mieli o wiele ciężej, a sam autor miejscami nie miał litości dla swoich postaci. W końcu to świat postapokaliptyczny, więc nikt nie mówił, że będzie łatwo 😉
Poza ciekawymi pomysłami, niestety książka miała wiele wad. Przede wszystkim wspomniany wcześniej chaos, który w mniejszym lub większym stopniu występował również dalszej części książki. Kolejna sprawa to widoczne w wielu miejscach niewielkie doświadczenie autora w pisaniu i niepewny język. Nie skreślam książki przez to, bo wiadomo, że debiut to debiut, a widoczny progres umiejętności autora napewno w pozytywny sposób zaskoczy nas w kolejnym tomie, na który czekam z niecierpliwością J
Podsumowując, książka jest przyjemna i autor miał na nią pomysł, jednak czuć lekki brak umiejętności, których autor cały czas nabywał i wierzę, że kolejny tom będzie na o wiele wyższym poziomie już od samego początku.