Armia umarłych (2021)
Las Vegas przemienia się w jedno wielkie siedlisko żywych trupów, a cały teren zostaje oddzielony od reszty świata. Scott Ward to doświadczony w boju z nieumarłymi żołnierz, który odwiesza karabin i zajmuje się smażeniem kotletów w podrzędnej restauracji. Pewnego dnia przychodzi do niego milioner Bly Tanaka, który oferuje zlecenie warte ogromną sumę pieniędzy. Wraz z dobraną przez siebie drużyną, musi przedrzeć się do jednego z kasyn Las Vegas, w którym znajduje się sejf skrywający olbrzymi majątek. W trakcie misji nie wszystko idzie jednak tak, jak trzeba, a sama wyprawa szybko staje się walką o życie.
Stworzony dla platformy Netflix, film Armia umarłych, z roku 2021 w reżyserii Zacka Snydera, to naładowana akcją rozrywka z dużym budżetem i ogromną ilością efektów specjalnych. Grupa doświadczonych w boju ludzi ma za zadanie przedarcia się przez hordy żywych trupów, które okazują się znacznie bystrzejsze i niebezpieczne, niż mogłoby się wydawać. Czy stworzenie produkcji okazała się dobrym pomysłem? Raczej tak.
O filmie było słychać już dawno, a sam fakt, że zabiera się za niego Zack Snyder, jeszcze bardziej podsycił zainteresowanie i ciekawość. Reżyser już udowodnił, że potrafi stworzyć naprawdę dobry film o zombie, którym był Świt żywych trupów z roku 2004, stanowiący remake produkcji George’a A. Romero z roku 1978. Mimo mało skomplikowanej fabuły Snyder dobrze oddał rzeczywistość panujących zasad w świecie opanowanym przez zombie. Niestety w najnowszej swojej produkcji już tak tego nie czuć.
Tak, film można uznać za udany, bo dostarcza sporą dawkę rozrywki poprzez znakomicie dopracowane wizualne widowisko czy dużą ilość scen starć z hordami. Pytanie brzmi jednak, czy tego oczekiwałem po produkcji spod ręki Snydera? Przyznam szczerze: zawiodłem się. Armia umarłych to film na raz, który fajnie obejrzeć, ale (przynajmniej w moim odczuciu) nie jest produkcją, do której będzie chciało się wrócić.
Ciekawym rozwiązaniem okazała się zmiana koncepcji postaci zombie. W filmie widzimy dwa typy: zwykłe umarlaki, które nie grzeszą inteligencją, ani motoryczną sprawnością, lecz tych jest zdecydowanie mniej. Główne zagrożenie stanowią zombie alpha, które są szybkie, inteligentne i diabelnie niebezpieczne. Mimo iż najbardziej lubię klasyczne rozwiązanie romerowskiego zombie, to tym razem pomysł Snydera przypadł mi on do gustu. Coś nowego i całkiem innego stanowi ciekawą odskocznię od przewałkowanego wiele razy schematu.
Przede wszystkim najmocniej zawodzi fabuła i gra aktorska. Błędy logiczne i mało zrozumiałe zachowanie bohaterów jest nad wyraz irytujące. Co chwila jesteśmy świadkami momentów, w których widz łapie się za głowę i z niedowierzaniem patrzy na to, co wyprawia się na ekranie. W tym aspekcie dominuje przede wszystkim wątek córki głównego bohatera – Kate Ward – w którą wcieliła się Ella Purnell. Przyznam szczerze, że gdyby z filmu ta postać została usunięta, produkcja na pewno by na tym zyskała. Większa część filmu jest bardzo przewidywalna, a zakończenie niezbyt przekonujące, ani zachęcające do ewentualnej kontynuacji.
Ekipa aktorska nie podołała, zdawałoby się, prostemu zadaniu: wcielenia się w grupkę zabijaków. Żadna postać nie ma swojego charakteru, z wyjątkiem Dietera (w którego wcielił się Matthias Schweighöfer) oraz, poniekąd, Mikey’a Guzmana (Raúl Castillo). Co więcej, z nikim nie czuć najmniejszej więzi, która jakoś połączyłaby widza z losami danej postaci. Zgony członków grupy (które w pewnym momencie zwiększają częstotliwość), w żaden sposób nie odbijają się na emocjach.
Podsumowując, produkcja Armia umarłych nie jest złym filmem, ale bardzo płytkim. Poza wizualnym kunsztem nie ma niczego, co mogłoby w jakikolwiek sposób zachwycić. Wielka szkoda, bo miałem wobec produkcji całkiem wysokie oczekiwania.
Moja ocena: 6/10